Jak osoba chora na schizofrenię przeżywa swoją psychozę? Czym – z jej perspektywy – są urojenia i omamy? Co pomaga pacjentowi w zdrowieniu? Jaka terapia jest użyteczna?
Aby odpowiedzieć na te pytania – aby poznać perspektywę osoby chorej – warto przybliżyć jej wewnętrzny świat. Poniżej przytaczamy fragmenty osobistych wspomnień, zapisanych lub opowiedzianych przez samych pacjentów. O zmaganiu się z chorobą piszą Ci, którzy wiedzą o tym najlepiej, poprzez własne doświadczenie.
Treści zostały zaczerpnięte z książki „Możesz Pomóc”, poradnika dla rodzin osób chorych na schizofrenię i zaburzenia schizotypowe. Dla zachowania anonimowości, niektóre szczegóły historii oraz imiona są zmienione.
TAMARA : ZDROWIENIE NIE POLEGA NA ZAPOMINANIU…

Teraz spróbuję opisać trudniejsze wspomnienia. Pochodzą z czasów, kiedy byłam jeszcze rozchwiana, więc widoczny może być chaos. Trudno oddzielić ważne sprawy od mniej istotnych (wtedy wszystko wydaje się ważne i powiązane z sobą), przede wszystkim trudno nazwać jasno tak skomplikowane stany. Piszę, żeby nie uciekło mi to doświadczenie, bo ono coraz bardziej się zaciera, a może się kiedyś komuś przydać.
W lutym 2002 r., miałam ostatni stan psychotyczny, miejmy nadzieję, że ostatni w ogóle. Wtedy urojenia poszły w stroną zawodową. Nie była to więc rozsypka typu „nowotwór umysłu z przerzutami”, ale tylko „otorbiony guz”. Prześladowcy nie znali moich myśli. Na najgłębszym poziomie byłam bezpieczna. Nie był to atak diabłów, tylko ludzi.
Przekonanie, że jestem obserwowana i prześladowana, było dogłębne, nie miałam cienia wątpliwości mimo tylu już przebytych stanów psychotycznych. Cierpienie straszne. A jednak przypomniałam sobie (!), że na te stany mam już sposób. Zaczęłam dotykać siebie. Moje ciało było odrętwiałe, odbierałam je jak prawie obce. Próbowałam najpierw masować stopy. Przerażenie ustępowało. Zapadłam szybko w głęboki sen. Rano obudziłam się scalona, zupeł-nie zdrowa. Wczorajsze przerażenie było odległe, pozostawione za ścianą snu. Byłam w pracy, nic złego się nie działo, żadnych skojarzeń z poprzedniego dnia.
Spróbuję opisać mechanizm tego zjawiska. Wcześniejsze rozszczepienie było tego rodzaju: ja patrzę na chwilowo obce sobie ciało z góry. Nie jestem w jakimś punkcie przestrzeni, wypełniam sobą całą przestrzeń. W opisywanym przed chwilą rozszczepieniu sytuacja jest odwrotna. Coś patrzy na mnie z góry. To nie jest tylko przekonanie urojeniowe. Doświadczenie jest takie, jakby ktoś nagle włączył światło. Otoczenie to samo, jednak zmienia się, jest subtelnie podświetlone blaskiem z jakiejś innej rzeczywistości. Najprawdo-podobniej duch wychodzi z ciała i jest odbierany jako obcy. Gdyby nie było tego światła, nie byłoby urojeniowej interpretacji. Dopóki ono jest, myślenie urojeniowe jest nie do podważenia. Dwa miesiące wystarczyły, żeby wypaść z orbity. Niewiele ogarniałam rozumem. Czułam, intensywnie przeżywałam. Moi przyjaciele okazali się niezwykle pomocni w moim powrocie do zdrowia. Znalazłam dobrych spowiedników, znalazłam zrozumienie dla dziwnych stanów mojego ducha. To powoli mnie wyzwalało.
Gdy pierwszy raz doznałam omamów, głos był zły, choć starał się być dobry, był fałszywy. Najciekawsze, że głos był niematerialny. Coś jak echo, ale nie do końca tak. Łatwo go można było odróżnić od zwyczajnych głosów ludzkich. Niby męski, ale bardziej bezosobowy, bo bezcielesny. Początkowo „radziłam” sobie z psychozą, zapominając o niej. Moja podświadomość musiała się nieźle gimnastykować. Byłam zupełnie odcięta od tego doświadczenia, a przez to – od swojej głębi.
Po pierwszej psychozie – 4 lata przerwy. Leków nie brałam już od wyjścia ze szpitala. Gwałtowny nawrót pod wpływem emocjonujących okoliczności. Szpital. Po 4 latach, też bez leków, ponowny gwałtowny nawrót przy podobnych okolicznościach. Powoli uczyłam się, że zdrowienie nie polega na zapominaniu, ale na oswajaniu się z tą groźną rzeczywistością. Po czterech hospitalizacjach postanowiłam już nie dać się złapać przez psychiatrów. Zaczęłam częściowo kontrolować te stany, próbując być jednocześnie osobą przeżywającą i obserwującą swe przeżycia. Był to ogromny wysiłek, 9 lat temu po raz ostatni nawrót był widoczny dla mojej rodziny. Sama zdecydowałam się wrócić do leków, ale dopiero w momencie, kiedy cierpienie stało się nie do zniesienia, a zdążyłam się wcześniej przyjrzeć, co się ze mną dzieje. Leki przytępiały wrażliwość i możliwość oceny. Dawały też ulgę. Potem już nie byłam na zwolnieniu lekarskim z powodu psychozy. Albo przechodziłam ją, równocześnie pracując, albo przeżyłam na urlopie, albo miałam zwolnienie lekarskie z powodu grypy i przy okazji pozwoliłam sobie na „odlot”. Stany te były coraz krótsze i coraz płytsze.
Ludzie pomagali mi, ale do czasu. Najważniejsze decyzje musiałam podejmować sama. Dalej było równie trudno, albo jeszcze trudniej. Zorientowałam się, że diabły i anioły są częścią mnie samej. Kiedy zaakceptowałam ich istnienie obok siebie, wnikały we mnie i bardziej stawały się mną.
Miałam takie doświadczenie. Czekam u mechanika na samochód. Mam dłuższą chwilę wolną, spaceruję po polach. Nagle „czuję, widzę” obok siebie dwie postacie (to nie były osoby, lecz postacie), które identyfikuję, Władza i Pogarda. Przed chwilą doświadczałam przejmującej samotności, teraz „to” jeszcze, „takie” towarzystwo. Trudno, byłam już na etapie akceptowania wszystkiego, co przychodzi, każdego doświadczenia. Taka postawa okazywała się najlepszym wyjściem. Zgodziłam się na te postacie i wtedy znikły. Myślę, że po prostu dałam im możliwość wniknięcia we mnie. Stały się w ten sposób częścią mnie. Później niejednokrotnie miałam okazję poznać siebie władczą i pełną pogardy. Potrzebowałam smakować te stany, przyzwyczajać się do nowej siebie. Także wstrętnej, obrzydliwej. Można to przyrównać do wchłaniania przez ziemię nawozu. Jeżeli go przyjmie i przetrawi, będzie ży-zna. Jeżeli odrzuci, będzie jałowa, a nawóz, jak to nawóz, będzie śmierdział.
Wcześniej wszystko było ukryte, a w psychozach atakowało mnie znienacka. Teraz faktycznie poznałam ciemną stronę swojej natury. Ale też miałam okazję widzieć się w lustrze. Po spotkaniu z kimś poczułam napływ pychy. Ten człowiek prawdziwie pokorny, kapłan – sybirak, słuchał mnie uważnie, niewiele mówił. Gdy się rozstaliśmy, poczułam, jak pęcznieję. Było to obrzydliwe uczucie napompowania pychą. Stany te powoli uspokajały się. Rzecz raz przeżyta i zaakceptowana nie wymagała kolejnego przeżywania. Nie walczyłam już z pychą, tylko ją przyjmowałam i pozbywałam się złudzeń na własny temat.
Zdrowienie nie polega na przywiązywaniu się do tych odlotowych stanów. Taka postawa groziłaby ponownym rozbiciem. Raczej porównać to trzeba do układania puzzli. Obraz jest niekompletny. Należy poszukać kawałków znajdujących się poza nim i położyć na właściwe miejsca. Bóg i diabeł są poza obrazem, ponieważ identyfikacja z nimi jest sprzeczna z rozumem, a raczej z kulturą. Jeżeli jednak zaufam bardziej odczuciom, one zaniosą mnie na te miejsca, gdzie rozrzucone są kawałki puzzli. Potrzebuję zidentyfikować się z nimi. I wtedy jestem kimś innym niż porzucony niekompletny obraz. Kiedy wracam na miejsce, wkomponowując się w układankę, jestem bardziej sobą, bardziej pełna. Nie jestem już Bogiem ani diabłem. Jeżeli chciałabym jeszcze raz przeżyć taki szczególny stan, byłby on równoznaczny z kolejnym rozsypywaniem puzzli. Poza tym, stany takie po prostu zdarzają się. Człowiek może je tylko właściwie przeżyć.
Ostatnio nie zdarzają mi się prawie wcale jakieś szczególne stany i nie tęsknię za nimi. Są odległym wspomnieniem, prawie niedostępnym. Wydobywam je teraz, mając ku temu szczególne warunki: cisza, przerwa w pracy. Nie narzucają się, wydobywam je z trudem. I nie wzbudzają niepokoju. Nie mogę tęsknić za czymś, co już mam w sobie (zgubione części układanki). Jestem pełniejsza życia, bardziej uwewnętrzniona. Poprzedni rok obfitował w długie rozmowy z ważnymi osobami. Teraz nie mam takiej potrzeby. Przedstawiłam sposób wyjścia z psychozy. W tym, co przeżyłam, dostałam wystarczającą odpowiedź na podstawowe pytania. Niekoniecznie jest to odpowiedź słowna.
MAREK : ŚWIAT PEŁEN SYMBOLI BYŁ WAŻNIEJSZY NIŻ RZECZYWISTY…

Choroba u mnie zaczęła się od okresu, w którym miałem wzmożony napęd i wzmożone samopoczucie. „Naładowany” wróciłem po dosyć fajnie i intensywnie przeżytych wakacjach. Zawsze w moim życiu było coś takiego, że na przykład po grudniu w górach powodowało mną jakieś takie uczucie, że ma się więcej energii. Ale wtedy to przybrało takie ewidentnie chore rozmiary i jednocześnie pojawiły się myśli związane z tym, że skoro ja tak dobrze się czuję i tak wiele mogę zrobić, to czemu tyle jest zła na świecie, skoro ja mógłbym temu jakoś przeciwdziałać i zacząć wiele rzeczy wiązać z sobą. Teraz wiem, że to już było wtedy chore. Ale wydarzenia z 11 września 2001 roku brałem ewidentnie do siebie. Myślałem, że gdybym wcześniej zajął się tą sprawą, mógłbym temu jakoś przeciwdziałać. Nakręcałem się i nakręcałem przez jakieś trzy miesiące, może do grudnia. Wydawało mi się wtedy, że jestem bardzo aktywny w szkole, tłumaczę różnym osobom różne rzeczy, które powinny się zmienić w zarządzaniu (ponieważ byłem na takim wydziale). Powinny się zmienić też w podejściu do biznesu, a nawet – w szerszym znaczeniu: w podejściu do życia na całym świecie. I wydawało mi się, że ten świat będzie dużo lepszy, przyjemniejszy. Pod koniec tego okresu pojawiły się myśli katastroficzne i silniejsze urojenia o treści religijnej.
Czułem się Synem Bożym, a minutę później – szatanem, który powinien wyciągnąć rękę do Pana Boga, żeby wprowadzić pokój. Miałem taką myśl, że bez sensu jest podejście, żeby dobro musiało walczyć ze złem. I ja za to czułem się odpowiedzialny. Przypisywałem sobie mnóstwo takich niestworzonych grzechów. To był taki okres, że szedłem ulicą i podejrzewałem na przykład, że wszyscy są zbawieni i że wszyscy wiedzą o mnie, że ja jestem grzesznikiem i jestem ostatnim człowiekiem niezbawionym. Nasuwały mi się porównania z siłą, która wiecznie jest zła, i z taką, która wiecznie dobro czyni. Po prostu jeden wielki mętlik w głowie. Nie mogłem tak długo funkcjonować. W pewnym momencie zostałem z jednym wielkim pytaniem, o co w tym wszystkim właściwie chodzi.
Przez te trzy miesiące nakręcania się wydaje mi się, że przeżyłem coś, co ludzie nazywają miłością. Pod koniec tego okresu, odważyłem się powiedzieć jednej dziewczynie, że ją kocham. Jestem pewien, że widziała, że ze mną jest bardzo niedobrze i czasem się później zastanawiałem, jak w ogóle mogła reagować w tej sytuacji. Czy to była z jej strony ucieczka przed problemem, czy wiedziała, że nic nie jest w stanie zrobić, że prędzej czy później ktoś się będzie musiał poważnie mną zająć: czy to szpital, czy jakaś inna opieka lekarska. Idealizowałem ją strasznie, chociaż czasem wydawało mi się, że to ja jestem Synem Bożym, a ona jest wcieleniem zła i że trzeba trochę nad nią popracować. Słałem jej przeokropną ilość jakichś tekstów, które miały na nią jakoś w tajemniczy sposób oddziaływać.
Znajomości wcześniej praktycznie nie zawierałem. Myślę, że to było głównie dlatego, że nie miałem śmiałości. Ona była osobą, która mnie interesowała wcześniej i chciałem ją jakoś bliżej poznać, ale przez całe wcześniejsze życie byłem na tyle odludkiem, że w zasadzie nie wiedziałam, co to znaczy interesować się drugą osobą, prowadzić rozmowę. Na pierwszej wycieczce z tą dziewczyną usłyszałem od niej, że w życiu nie spotkała kogoś tak cichego jak ja. Mnóstwo rzeczy, które ona mi mówiła, utkwiło mi w głowie i wiązało się dziwnie w jakąś całość, tak że podejrzewam, że była istotna od samego początku. I to właśnie przy mojej nieśmiałości czy niewyćwiczonej umiejętności komunikacji z drugim człowiekiem miało sens.
Wtedy napisałem dwa słowa, które znaczą w normalnym świecie to, co znaczą, a w chorobie nabierają wiele innych znaczeń. Praktycznie nie było między mną a światem żadnej komunikacji, bo miałem swoją rzeczywistość w głowie, a świat obserwował sobie mój bełkot jako coś zupełnie niezrozumiałego i w sumie nie bardzo próbował chyba mnie z tego wyprowadzać. Tak to oceniam teraz, po pewnym okresie.
Kiedyś byłem na jakiejś dalszej wycieczce i zdarzało się coś takiego. Było to, powiedzmy, w sklepie obuwniczym. I od razu stworzyłem sobie jakąś wizję, np. buty siedmiomilowe – wielkimi krokami dążyć do celu. Ciężko sobie to wyobrazić w realnym świecie, ale dla mnie ten świat, pełen symboli, wtedy był ważniejszy niż świat rzeczywisty. Doszedłem w pewnym momencie do takiego stanu, że zacząłem w każdym przedmiocie widzieć jakiś symbol czegoś innego. Fascynowała mnie wtedy poezja i zacząłem czytać bardzo intensywnie słownik symboli Kopalińskiego. Mogłem na przykład czytać przez godzinę o symbolice kota. Okazało się też – w czasie choroby – że jest tak, jak mówił poeta: że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą rozpoczyna się wolność. W zasadzie tych granic nie było. Matematyka wręcz przestała oznaczać to, co oznacza dzisiaj i nawet najprostsze zbiory liczb naturalnych można było interpretować w ten sposób, że 2 + 2 = 5, 2 + 2 = 7. To miało wtedy dla mnie sens. Jeden wielki mętlik. Nawet takich najprostszych ograniczeń nie było.
Wiem, że jestem osobą, która jest jakoś predysponowana do tego, żeby to się powtórzyło u mnie w przyszłości, i że nie mogę traktować tego jako jednokrotnego wydarzenia, które sobie było, trwało i sobie odeszło. Coś takiego może się u mnie powtórzyć. To są rzeczy, nad którymi niełatwo mi przychodzi panować. Przecież miałem jeden nawrót. Co prawda, wtedy byłem bez „lekarstewek”, ale wcale nie mam jakoś pewności, czy te lekarstwa to jest taka doskonała obrona. Bo, być może, kiedyś będę się czuł na tyle dobrze, że będę chciał odstawić te lekarstwa.
Teraz wyleciałem zupełnie z obiegu moich codziennych czynności, którymi były szkoła czy chodzenie po górkach (bo po górkach chodziłem tak często jak się dało, ze szkołą też nie było problemów). W tej chwili nie odważyłbym się iść na parę godzin w góry, szczególnie bez drugiego człowieka. A to dlatego, że bardzo dziwne miałem przeżycia z górami, które były dla mnie czymś więcej niż zwykłą formą terenu. Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna z ostatnich wizyt na Babiej Górze. Strasznie mocno interpretowałem nazwę Diabła. Czułem się, jakby to była moja walka z diabłem, a toczyła się przy fantastycznej pogodzie. Tak pięknej pogody zimą wcześniej nie spotkałem. W chorobie odczułem nazwę jako „Pańska Góra”, która mi się kojarzyła ze sprawami wokół zbawienia świata. Czułem, że ta nazwa została przez historię, stworzona specjalnie dla mnie.
Wydaje mi się, że choroba uświadomiła mi to, że do tej pory byłem bardzo oddalony od wszystkich osób i prowadziłem samotniczy tryb życia. I że są sytuacje w życiu, kiedy taki tryb życia powoduje – w ekstremalnych sytuacjach typu choroba psychiczna – że człowiek zostaje sam i nie dostaje żadnego wsparcia. Choćby to było zainteresowanie, czy nie powinienem zacząć leczyć głowy. Czy nie powinienem skontaktować się po prostu z psychiatrą. Uświadomił mi to szczególnie drugi nawrót, kiedy przed znajomymi nie ukrywałem tego, że byłem w szpitalu i że się leczyłem. A ja chodziłem mocno oderwany od rzeczywistości i jakoś się tym nikt bliżej nie interesował, czy to jest normalne i do czego to zmierza.
Był taki okres, że nie utrzymywałem z nikim kontaktów, ale od mniej więcej 8 miesięcy utrzymuję coraz aktywniejsze kontakty za pomocą Internetu z kilkoma osobami, które poznaję na internetowym portalu poświeconym schizofrenii. Nie spotkałem jeszcze stamtąd żadnej osoby w rzeczywistości, ale myślę, że prędzej czy później to nastąpi. Natomiast wydaje mi się, że jak zacznę w Internecie pleść jakieś niestworzone historie, przekonywać ludzi o końcu świata itd., to ktoś zwróci mi na to uwagę, a ja wtedy będę na tyle jeszcze logicznie myślał, że zgłoszę się do lekarza. Nie ufam sobie. To jest jedna z ważniejszych rzeczy, jaka dzięki chorobie też się pojawiła w mojej głowie, że nie można mieć zaufania do swoich myśli. Po prostu, że można w pewnym momencie zacząć zupełnie inaczej interpretować świat, niż to miało miejsce wcześniej. Wpada się w takie kółeczko, z którego ciężko się wydostać. Chodzi się po tym kółeczku coraz szybciej, coraz szybciej, aż się człowiek niemal rozbija zupełnie.
Nie chciałbym kiedyś zapomnieć o tych doświadczeniach. Myślę, że po prostu powinienem o tym pamiętać i że to mnie jakoś zabezpieczy: może nie przed nawrotem, ale przed skalą tego nawrotu.
Wydaje mi się, że coś mi pozostało z choroby: czasem biorą tytuł książki i przez dwa dni interpretuję go bez specjalnego wczuwania się, a nagle po dwóch dniach myślenia o tej książce, o jej zawartości pojawia mi się myśl, którą potem natychmiast usuwam z głowy. Przykład z ostatnich dni to Marii Kamińskiej książka Moje bieguny. Ten tytuł kojarzy mi się nagle, nie wiedzieć czemu, z chorobą psychiczną. Zamiast z biegunem północnym i połu-dniowym. W tym momencie jest to dla mnie książka o tych biegunach geograficznych, natomiast miałem dwa okresy w życiu, kiedy ta książka, każdy rozdział i każde słowo wręcz mogło mieć ukrytą dodatkową treść, którą starałem się odczytywać. I czasem trochę takich skojarzeń pozostało.
DARIUSZ : TERAPIA OPIERA SIĘ NA ŻYCZLIWOŚCI l ZROZUMIENIU…

Całe moje życie rozleciało się na trzecim roku studiów, kiedy zaczęła się choroba, trochę inna, bo nie somatyczna, lecz psychiczna. Leczenie psychiatryczne w klinice w naszym mieście dało rezultaty, na krótko. To znaczy, zaliczyłem egzaminy na piątki i ukończyłem studia magisterskie, które pozwoliły mi podjąć pracą w swoim wyuczonym zawodzie w szpitalu. Szczerze mówiąc, praca ta lekko mnie rozczarowała i nie dawała oczekiwanej satysfakcji. Przełożeni wiedzieli o mojej chorobie i stosowali wobec mnie mobbing. Nasiliło to stres i moja krucha psychika rozsypała się po raz drugi, co spowodowało ponowny pobyt w szpitalu psychiatrycznym.
Ordynator i personel szpitala nastawieni byli do mnie przychylnie i odnosili się do mnie życzliwie. Mimo, że buntowałem się przeciw przymusowemu leczeniu i nie chciałem zażywać leków – pomoc psychologiczna, terapeutyczna i w końcu te „okropne” leki bardzo mi pomogły. Ordynator wspaniałomyślnie zaproponował mi sześcioletnie leczenie lekami psychotropowymi, dając mi nadzieję na powrót do stuprocentowego zdrowia. Niestety, w swojej przekorze nie posłuchałem jego rad i po wyjściu ze szpitala natychmiast odrzuciłem przepisane lekarstwa. Funkcjonowałem bez nich, w remisji przez dwa lala, czując się w miarę dobrze. Nagle przyszły bezsenne noce, niemożność koncentracji, a co za tym idzie – kłopoty w pracy. Nie mogłem podołać obowiązkom w domu, co nasiliło także konflikty rodzinne. Było mi w tym czasie bardzo ciężko i, co gorsza, nie czułem zainteresowania swoimi problemami i chęci pomocy, chociażby od jednego, jedynego człowieka. Koledzy i przyjaciele, dowiedziawszy się o chorobie psychicznej, jakby od trędowatego, odsunęli się.
Za swoje nieudane życie zacząłem żywić pretensje do rodziców. Mama z początku znosiła dzielnie moje minorowe nastroje i złe humory, ale w końcu jej wytrzymałość skończyła się i boleśnie odczułem, że i ona zaczęła się ode mnie oddalać. Był to następny, potężny cios prosto w serce. Gehenna ciągnęła się niezmiennie przez następnych kilka lat, aż znalazłem się w szpitalu w małym miasteczku. Tam miałem szczęście spotkać mądrego psychiatrę, który z całym oddaniem bardzo się mną zajął. Jego terapia opierała się w dużej mierze na cieple, życzliwości i przede wszystkim zrozumieniu. Nie wiem, jak mnie podszedł, dość, że przekonałem się do leków. Był to doświadczony praktyk. Pojąłem sens przestrzegania zażywania lekarstw z dokładnością szwajcarskiego zegarka, wizyt w ambulatorium. Każda wizyta dodawała mi otuchy i chęci do życia.
Z czasem było coraz lepiej. Nareszcie zacząłem się uśmiechać. Pojawiły się też satysfakcjonujące związki z ludźmi. Na początku byli to tacy sami chorzy, jak ja – pacjenci szpitala. Dużo z nimi rozmawiałem, poznawałem ich problemy, a oni moje. Służyliśmy sobie pomocą i duchowym wsparciem. To na nowo pomogło mi uwierzyć w przyjaźń i ciepłe, ludzkie uczucia. Czułem się coraz silniejszy i pewniejszy siebie. Krąg znajomych zaczął się poszerzać o zdrowych ludzi, którzy nie odtrącili mnie, lecz darzyli przyjaznymi uczuciami. Byli to dobrzy i mądrzy ludzie. Pozwolili mi na odzyskanie szacunku do samego siebie. Będąc na rencie, odnalazłem swoją życiową pasję, i zarazem drugi zawód, który wydawał mi się bardziej fascynujący niż wyuczony. l co najważniejsze: byłem w tym, co robiłem, naprawdę dobry i odnosiłem spore sukcesy. Te ostatnie dodawały mi skrzydeł. Dalej rosłem. A lekarstwa przestały być dla mnie ciężarem. Zażywałem je chętnie i regularnie. Zwłaszcza, że widziałem sens ich brania. Namawiałem i przekonywałem innych chorych do leczenia. Ci, którzy mnie posłuchali, mieli bardzo długie remisje, sięgające nawet dziesięciu lat.
Ja sam jestem zdrowy kilkanaście lat i nie zamierzam rezygnować. Życzę, wszystkim podobnym do mnie wytrwałości, hartu ducha i powrotu do optymalnego zdrowia!!!
IWONA : ZACZĘŁAM SIĘ ANGAŻOWAĆ W TERAPIĘ
„Wypędzona
Ze świata zwykłych ludzi
Osaczona
Własnymi marzeniami
Żyję
Jak we śnie koszmarnym i tak pragnę się zbudzić
I tak pragnę coś ocalić: Panie, przymnóż mi wiary”

Nazywam się Iwona, Od 7 lat jestem chora psychicznie. Diagnoza brzmi: psychoza urojeniowo-omamowa. Spytałam się kiedyś swojego lekarza prowadzącego (od 15 lat tego samego), czy to schizofrenia. Nie odpowiedział mi wprost. Najpierw chciał wiedzieć, jakie ma to dla mnie znaczenie. Powtórzyłam mu obiegowy sąd o tej chorobie: „Boję się, że nigdy nie wyzdrowieję, schizofrenia jest przecież nieuleczalna”. Wtedy mój pan doktor zrozumiał, że pytam o coś naprawdę dla mnie ważnego. Długo tłumaczył mi, że schizofrenia ma najróżniejszy przebieg, że każdy chory jest inny i inaczej przebiega u niego choroba, że zawsze trzeba mieć nadzieję na zdrowie i on widzi mnie za jakiś czas w lepszej kondycji.
Minęło od tego czasu jakieś 7 lat, i rzeczywiście dziś stoi przed Państwem całkiem inny człowiek. Przed siedmiu laty miałam głęboką psychozę, silne urojenia, z domu wychodziłam tylko do lekarza, ważyłam 106 kg, pozrywałam wszystkie kontakty z krewnymi, znajomymi, sąsiadami, koleżankami i kolegami… Nie miałam przyjaciół, nikt o mnie nie pamiętał. Żyłam jak w więzieniu, tyle że zamknięta przez siebie samą. Bardzo cierpiałam.
„Męczę się okropnie. Nikt, kto tego nie przeżył, nic zrozumie. Niewidzialny dotyk pcha mnie w nicość, próbuję przejść między zębami szatana – jakże to wydaje mi się bliskie i zrozumiałe… Właśnie teraz tak jest… albo jeszcze gorzej. Czuję obrzydzenie, wstręt do całego świata. Nienawidzę siebie. Mam takie mdłości, że dalsze życie jest niemożliwe… Duszę się. Nic mnie nie interesuje, nawet kochane osoby. Nic nie jest ważne… Tylko ten Ból. Żeby przestać czuć ten Ból… Tylko to właściwie ważne.. Ciotka Paranoja dręczy teraz mnie. Zna mój każdy krok”.
Dziś jest całkiem inaczej. Jestem, co prawda, raz w lepszej, raz w gorszej kondycji psychicznej, ale wszystko zmieniła się o 180 stopni. Otworzyłam się na świat i ludzi. Co mi w tym pomogło?
A więc po pierwsze, zaufałam mojemu lekarzowi prowadzącemu i zmieniliśmy leki. Po drugie, zaczęłam odczuwać przyjemność z życia. Najpierw drobne, że zeszczuplałam o te 15 kg, że lepiej mi się chodzi na spacer z moimi psiakami, że mogę obserwować piękno przyrody, na co byłam zawsze bardzo wyczulona. Następnie mój lekarz prowadzący zaproponował mi, grupę języka francuskiego (zajęcia na oddziale dziennym – przyp. aut.) i nie mogłam się już wymówić, musiałam temu sprostać, gdyż powiedział, że we mnie wierzy. Zaczęła się też u nas moda na informatykę, nie chciałam być gorsza, zresztą zawsze fascynowały mnie komputery. Zaczęłam więc chodzić na kurs, który zorganizowany został przy WTZ. A więc: zmiana leków, schudnięcie o pierwsze 15 kg, spacery z psami, grupy języka francuskiego i komputerowa. Jednak z początku było ciężko, wtedy wielkim oparciem byli dla mnie moi rodzice, którzy zresztą przeszli odpowiednie przeszkolenie w ramach grupy psychoedukacyjnej dla rodziców. Ta grupa pozwoliła im zrozumieć mnie i mój psychotyczny świat, świadomie współpracowali z moim terapeutą, oddziaływali na mnie. Poświęcali mi dużo czasu. Pamiętam, jak na lekcje francuskiego jeździła ze mną moja Mama.
Ciągle jeszcze jednak miałam silne urojenia i fałszywy obraz świata. Zachęcona przez przyjaciółkę Mamy, zaczęłam uczestniczyć w grupie psychoterapeutycznej na oddziale dziennym. Grupa ta dała mi bardzo wiele, przyniosła rewelacyjne rezultaty. Zobaczyłam tam po raz pierwszy w życiu, że nikt nie śmieje się ze mnie, ani z moich problemów, że mnie jeszcze ktoś oprócz lekarza i rodziców akceptuje. To było dla mnie bardzo ważne. Zaczęły się pierwsze przyjaźnie, od lat pierwsze… Dwie z nich przetrwały do dziś, te osoby są mi do dziś drogie…
Jednocześnie zaczęłam się angażować w pomoc innym osobom z grupy, zapraszać do domu koleżanki i kolegów, aby sobie po prostu pomagać, porozmawiać, odwiedzać ludzi z grupy, gdy np. chorowali na grypę czy źle się czuli psychicznie. To też nie szło z początku tak łatwo.
„Smutek ma szary kolor zniechęcenia
Wkrada się w serce podstępnie jak złodziej
Pewny swego przemawia w ciszy mojego sumienia
Jak kiedyś Wąż starodawny zwodził Ewę
Mówi: Patrz, znowu cię nie zrozumieli,
Ty do nich z sercem, a oni cię po łbie.
Nie warto wierzyć w ludzi
Wszyscy biegają za swoim,
Kłaniają się mamonie,
Może zresztą Anioły nie istnieją
Może to wszystko gra niewarta świeczki.
Dosyć – mówię – nie odbierzesz mi wiary
Ze »Jam zwyciężył świat»”
Zaczęły się też kontakty telefoniczne z jednym z moich kolegów, który mieszka sam i poprosił mnie o telefon, aby z kimś w ogóle mógł porozmawiać, gdyż nie ma do kogo ust otworzyć… i tak to trwa już 3 lata. Jednocześnie dokonywała się we mnie przemiana duchowa. Poszłam do spowiedzi, ale nie do pierwszego lepszego księdza, tylko do ojca Antoniego, który jest duchowym ojcem drugiego już pokolenia schizofreników, specjalizuje się w takiej posłudze od lat. Te spotkania z ojcem Antonim trwały jakiś czas i bardzo mi pomogły w odnalezieniu właściwej drogi do Boga i ludzi, to zresztą zawsze idzie z sobą w parze. Zaczęłam chodzić do kościoła, do komunii, z początku tylko raz w tygodniu, gdy było mniej ludzi, potem kilka razy w tygodniu, a potem także w niedzielę i przestało mi przeszkadzać w modlitwie, że wokół są ludzie, a teraz już od niemal 2 lat chodzę codziennie, co nie jest najważniejsze. Dużo ważniejsze jest otwarcie się na działanie Boga w moim sercu.
„Dziękuję Ci, Boże spadający z deszczem
Za to, że mnie uratowałeś
Znów pragnę żyć
Pragnę zapomnieć:
Złe wspomnienia
Złe urojenia
Złe myśli
Wszystko, co złe, wyrzucić z siebie
I być znowu czysta i bez skazy
Jakbym od nowa zaczynała żyć –
Bo tak właśnie jest”
Jakieś 4 lata temu psycholog z grupy psychoterapeutycznej zauważyła, że mogę pracować w WTZ. To była i jest dla mnie wielka sprawa zarobić za uczciwą pracę pieniądze. To w ogóle jest pierwsza praca w moim życiu, gdyż na rentę przeszłam bezpośrednio po przerwaniu studiów i nigdy wcześniej nie pracowałam. Musiałam się tego nauczyć. Udało się. Pracuję w pracowni.
W tym samym czasie, a właściwie trochę wcześniej, bo przez około 7 lat, opiekowałam się moją babcią, która zmarła w styczniu tego roku w wieku 91 lat. Do moich obowiązków należało dbanie o higienę babci, karmienie jej rano i podawanie leków. W ostatnim roku życia babci sprowadzało się to do tego, że spałam po 4,5 godz. na dobę, nieustannie byłam w nocy na każde zawołanie, a jeszcze były przecież w tym samym czasie praca w WTZ, co-dzienna msza św. i inne sprawy. Świadczy to według mnie o tym, że pacjenci psychiatryczni są w stanie dawać oparcie innym, nie tylko brać.
Dzięki temu, że zaczęłam także chodzić na zakupy, a co za tym poszło, rozmawiać znowu z sąsiadami, odbudowałam powoli swoje kontakty społeczne w miejscu zamieszkania. Następnie doszła praca w redakcji pisma pacjentów oddziału dziennego. Praca ta daje mi dużo satysfakcji, sama zresztą piszę, na razie tylko raz udało mi się coś opublikować w piśmie dla niepełnosprawnych, w numerze poświeconym schizofrenii. Inną formą mojej aktywności w ostatnim roku jest grupa edukacyjna, której zadaniem jest promocja zdrowia psychicznego w społeczeństwie. Na razie ma to charakter brania czynnego udziału w wykładach prowadzonych przez terapeutów dla zainteresowanych, tzn. studentów medycyny, opiekunów socjalnych, pomocy społecznej, socjologów, prawników, nawet lekarzy. Grupa nasza udziela się też, dając wywiady do prasy, zarówno specjalistycznej, jak i najbardziej popularnej. Wydaje mi się, że ma to głęboki sens, że to już się sprawdziło w praktyce. […]
Rok temu pojechałam na obóz wypoczynkowy do Austrii. Miała to być nagroda dla mnie, a jednocześnie swoisty trening samodzielności. Obóz jest organizowany przez terapeutów z oddziału dziennego, dzięki niesłychanemu wręcz sercu okazywanemu nam przez panią Izę, która udostępnia nam za darmo swój domek w Alpach Tyrolskich. Od kilku lat jeżdżą tam pacjenci psychiatryczni z oddziałów dziennych i innych placówek. Było po prostu cudownie, jak w bajce. Dla mnie był to pierwszy wyjazd za granicę. Dzięki tej próbie, w tym roku odwiedziłam moją ciocię w Niemczech, a ten obóz dał mi dużo wiary we własne siły.
Tak mniej więcej przedstawia się moja droga ku zdrowiu. Chyba jednak najważniejszym czynnikiem jest moja determinacja, chęć wyzdrowienia, powrotu do społeczeństwa, zwyciężenia w walce z samą sobą, walce, jak wierzę, Dobra i Zła. Podsumowując, chciałam zauważyć, że w moim przypadku sprawdził się w praktyce system tzw. „otwartej psychiatrii”. Jego placówki okazały się wręcz błogosławieństwem. Właściwie mówię, „placówki”, a myślę środowisko przyjazne dla mnie: terapeuci i pacjenci, moi przyjaciele, koledzy i koleżanki z oddziału dziennego, nawet ci przeze mnie nielubiani, wszyscy oni mają w tym swój współudział.
Co mi pomaga w wyzdrowieniu z choroby psychicznej?
- Determinacja, moja ogromna chęć powrotu do zdrowia.
- Wsparcie ze strony rodziców i grupa edukacyjna dla rodziców.
- Spotkanie lekarza prowadzącego oraz leki.
- Terapia grupowa, różne jej formy.
- Praca – warsztaty terapii zajęciowej.
- Odbudowanie kontaktów społecznych – moi sąsiedzi.